Z funduszu, pełniącego rolę "skarbonki" zabezpieczającej emerytury dzisiejszym 40- czy 50-latkom, mieliśmy skorzystać dopiero po 2025 r., gdy będzie najwięcej emerytów, a najmniej pracujących.

FRD pozyskuje środki z części składek ubezpieczeniowych wpłacanych przez Polaków (chodzi o 0,35 proc. podstawy wymiaru składki emerytalnej). Docelowo miało być to 1 proc. Drugie źródło to prywatyzacja - na FRD miało trafiać 40 proc. pieniędzy z prywatyzowanych spółek - informuje Gazeta Wyborcza. 

Jak przekonuje GW, konstrukcja funduszu jest taka, że każdy kolejny rząd może pobierać z niego pieniądze. Tak też się działo - rządzący, tłumacząc się trudną sytuacją finansową, zamiast w funduszu oszczędzać, co roku zmniejszali jego rezerwy.

Twórcy reformy emerytalnej z 1999 r. przewidywali powołanie krajowego aktuariusza, który mógłby zakazać politykom wydawania rezerw na doraźne cele. Podobna instytucja świetnie się sprawdza w Wielkiej Brytanii - aktuariusz rządowy (Government Actuary) został tam powołany już w 1917 r. Tego typu rozwiązania funkcjonują też w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Czechach - pisze GW. 

W Polsce dopiero w 2005 r. powstał projekt ustawy o aktuariuszu krajowym, ale pomysł nie wszedł w życie.

"PiS prawdopodobnie wyczyści FRD do zera, aktuariusz pozostanie jedynie na papierze, a emerytalna bomba wciąż będzie tykać. Do czasu, aż system emerytalny całkowicie nam się zawali" - konstatuje GW.

Więcej: www.wyborcza.biz