
Według starych ludowych wierzeń jesienią, gdy zamiera przyroda, na ziemię powracali zmarli, a upiory i demony straszyły żywych. Stąd też powszechnie praktykowano zwyczaj zwany Dziadami.
Nazwa zwyczaju, obecnie zapomnianego, a znanego głównie z utworu Adama Mickiewicza, wzięła się - zdaniem etnografki Elżbiety Dudek-Młynarskiej - z wiary w powrót dusz przodków, czyli właśnie dziadów. Jednak tak nazywano tylko dusze przodków zmarłych śmiercią naturalną.
Etnografowie przypominają, że każde przesilenie, w tym też jesienne, uważane było za czas siłowania się dwóch mocy: jasności i ciemności. Wierzono, że właśnie w tym czasie granica między światem żywych i zmarłych jest nikła. Wiara w spotkanie dwóch sfer - jak mówił etnograf Andrzej Karczmarzewski - miała odzwierciedlenie w dwoistej postawie ludzi: z jednej strony dbano o zachowanie łączności ze zmarłymi poprzez modlitwę w ich intencji, a z drugiej strony obawiano się zmarłych śmiercią gwałtowną: zamordowanych, samobójców, ofiar wypadków. Uważano, że dusze te są skazane na wieczne błąkanie się po ziemi jako demony i nie zaznają spokoju wiecznego. Ciała tych zmarłych chowano zazwyczaj w miejscu, w którym straciły życie, a ich groby nazywano krudami.
Zwyczaj nakazywał, aby przechodzący obok takiej mogiły rzucił na nią zieloną gałąź.
- Gdy uzbierał się stos gałęzi, podpalano je. Wierzono, że pomoże to demonom w odpokutowaniu win popełnionych za życia - wyjaśniła szefowa Muzeum Etnograficznego w Rzeszowie Elżbieta Dudek-Młynarska.
Natomiast zmarli śmiercią naturalną odwiedzali - jak wierzono - swoje dawne domy, gdzie zostawali przez kilka dni i dlatego Dziady obchodzono głównie w domu. Natomiast powszechny obecnie zwyczaj odwiedzania cmentarzy nie był znany; pojawił się dopiero pod koniec XIX stulecia.
W wielu miejscowościach regionu otwierano okna i drzwi, aby dusze mogły swobodnie wejść i uczestniczyć w przygotowanej dla nich wieczerzy. Aby jednak nie uszkodzić, nie zakłócić spokoju duszy, nie wolno było wykonywać wielu czynności, np. kisić kapusty, żeby podczas udeptywania jej nogami nie zadeptać duszy, wylewać wody, aby nie zalać duszy, a gdy spadła łyżka, nie wolno jej było podnieść. Wierzono, że to dusza potrzebuje jedzenia. Zakazane było też np. uderzenie pięścią w stół, aby nie wystraszyć biesiadujących przy nim dusz, a wszelkie rozmowy mogły dotyczyć tylko zmarłych przodków.
Wierzono też, że zmarli o północy schodzili się do kościołów na nabożeństwa, odprawiane przez zmarłego księdza. W związku z tym - jak zaznaczają etnografowie - w kościele zostawiano trumnę, mszał i stułę; sądzono, że zmarły duchowny odprawi o północy mszę dla dusz czyśćcowych nieżyjących parafian, a dusze innych zmarłych będą się modlić. Nie wolno było zatem wtedy wchodzić żywym do kościoła.
- Przebywający w kościele podczas tego nabożeństwa żywy człowiek był ponadto w wielkim niebezpieczeństwie, ponieważ rozzłoszczone dusze mogły go rozszarpać - dodał Karczmarzewski.
Dudek-Młynarska przytoczyła opowieść z okolic Hyżnego związaną właśnie z tym wierzeniem: pewna dziewczyna chciała zobaczyć swoją zmarłą matkę, dlatego w nocy z 31 października na 1 listopada odwiedziła kościół. - Miała wtedy usłyszeć głosy dusz, które wykrzykiwały, że śmierdzi żywą duszą - opowiadała etnografka.
Dla zmarłych urządzano też uczty cmentarne, w czasie których żyjący ucztowali na grobach i dzielili się jedzeniem z duszami: zostawiali im na mogiłach niewielkie ilości miodu, kaszy, chleba, maku, aby dusze miały się czym posilić.
Newsletter
Rynek Seniora: polub nas na Facebooku
Obserwuj Rynek Seniora na Twitterze
RSS - wiadomości na czytnikach i w aplikacjach mobilnych