
Jedna z opiekunek osób starszych w rozmowie z portalem dziennik.pl opowiada o meandrach i absurdach pracy z osobami starszymi w polskim, publicznym DPS-ie. Jako praktyk łamie przy tym kilka stereotypów o domach pomocy - zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych.
Anonimowa opiekunka jest pracownicą jednego z publicznych DPS-ów działających na północy Polski. W rozmowie zwraca uwagę przede wszystkim na braki kadrowe - szczególnie podczas dyżurów nocnych. Według jej informacji w DPS-ie jest zakwaterowanych "dużo ponad sto" osób, a nocą na wszystkich podopiecznych przypada zwykle pięć osób personelu - pielęgniarka, pokojowe i opiekunowie.
Innym problemem według pracownicy są przepisy, które uniemożliwiają opiekunkom dostęp do informacji o chorobach pacjentów. Przez to nie mogą podać danych lekarzowi podczas "wyjazdowej" wizyty z chorym ani zabierać ze sobą dokumentów choroby. Gdy trzeba wykonać czynności pielęgnacyjne osoby zakażonej np. gronkowcem lub żółtaczką - a są takie przypadki - dopiero nieoficjalne informacje od pielęgniarek pozwalają zastosować odpowiednie środki ochronne.
Opiekunka tłumaczy, że do DPS-u trafiają m.in. ludzie samotni albo tacy, którymi rodzina nie chce lub nie może się zająć. - Większość z nich jest bardzo pasywna. Mimo różnorodnych zajęć, jakie są im oferowane, wolą pozostawać bezczynni, a my nie możemy ich do niczego zmuszać - mówi. Według kobiety efekt tego jest taki, że podopieczni w nocy są nadmiernie aktywni.
Jednocześnie opiekunka podkreśla, że zakwaterowani nie narzekają na warunki w DPS-ie. Jedzenie jest smaczne i jest go dużo, nie brakuje leków, jest też należyta opieka lekarska.
Więcej: www.dziennik.pl
Newsletter
Rynek Seniora: polub nas na Facebooku
Obserwuj Rynek Seniora na Twitterze
RSS - wiadomości na czytnikach i w aplikacjach mobilnych